Recenzja filmu

Snake Eyes: Geneza G.I.Joe (2021)
Robert Schwentke
Henry Golding
Andrew Koji

Toy Story

"Snake Eyes: Geneza G.I. Joe" to, mimo wszystko, frenetyczne kino skupiające się na wyczynowości, przynajmniej w założeniu, i tym bardziej szkoda, że skrojono je podług formuły sprawdzonej i
Toy Story
Zabawa plastikowymi figurkami ma to do siebie, że jej granice wyznacza wyłącznie dziecięca wyobraźnia i można, a nawet trzeba, projektować na nie fantazyjne fantazje. O ile takie będzie nasze życzenie, Decepticony podbiją Ziemię i zmonopolizują światowy handel paliwami kopalnymi, a He-Man i Szkieletor odejdą ku słońcu, trzymając się za ręce. Dlatego błogosławieni ci nieświadomi, którzy nigdy nie czytali umieszczonych z tyłu opakowania krótkich biografii dziarskich żołnierzy z G.I. Joe i wrażych przedstawicieli terrorystycznej Cobry, może i cokolwiek lakoniczne, ale jednak warunkujące odbiór tej czy innej postaci. Kto przed laty nie mógł się pogodzić z tym, że Storm Shadow walczy po stronie ciemności, ten rozumie, o czym tutaj mowa.


Stąd pewną przesadą może wydawać się stopień rozbudowania całego uniwersum G.I. Joe, które powstało jako element korporacyjnej kampanii reklamowej, a które dzisiaj swoim ogromem, choć trudno to zmierzyć linijką, przewyższa inne plastikowe światy, może z wyjątkiem Transformers z tej samej stajni. Ba, nawet i u nas dostępne były na kasetach kreskówki i nieodżałowane wydawnictwo TM-Semic publikowało tasiemcowe komiksy o zmaganiach "prawdziwego amerykańskiego bohatera" z Cobrą. Tak czy siak, filmy kinowe o wybawcach z karabinami dawno już wyszły z czysto marketingowego piekiełka i zdążyły zbudować może nie hitową, ale całkiem znośnie radzącą sobie franczyzę. Lecz, najwyraźniej, nie dość znośnie, skoro nagle mamy reboot.

Niby to, jak podsuwa sam tytuł, "Snake Eyes: Geneza G.I. Joe", prequel, ale zdaje się, że podstawowym zadaniem filmu Roberta Schwentke jest wylanie fundamentu pod ewentualne przyszłe sequele, co ma działanie przeciwskuteczne. O ironio, scenariusz wyglądałby o niebo lepiej, gdyby pomiędzy jego linijki nie podopisywano na siłę bajdurzenia o G.I. Joe i Cobrze i odcięto by tę historię od owej odwiecznej batalii o losy świata. Ale to płonne nadzieje, które może i dałoby się spełnić, rozkładając zabawki na domowej wykładzinie. Siedząc jednak na kinowym fotelu, zmuszeni jesteśmy biernie patrzeć, jak naszymi ulubionymi figurkami bawi się ktoś inny.


Snake Eyes — choć i on ma rozpisaną szczegółową biografię — to dla reżysera niemalże czysta karta, bohater tajemniczy, zawsze skrywający twarz pod maską i nigdy niewypowiadający ani jednego słowa. Schwentke, jako że śledzi jego losy już od dzieciaka, portretuje przyszłego herosa jako człowieka opętanego przez jeden cel i skłonnego zaprzedać duszę diabłu, żeby go zrealizować: jest nim znalezienie i ukaranie zabójcy swojego ojca. Samotny wojownik decyduje się przystać do przestępczej organizacji i zostać podwójnym agentem, a jego celem jest rozpracowanie klanu Arashikage, lecz kiedy pośród ninja znajduje zrozumienie, braterską komitywę oraz ciepło rodzinnego domu, staje przed dylematem. Czy jest gotowy zdradzić zaufanie i przekreślić bliskie mu idee lojalności dla imperatywu krwawej zemsty? I to chyba najlepsza część filmu, ta skupiająca się na rozterkach bezimiennego karateki, przetykanych gęsto scenami akcji, ale, chcąc nie chcąc, do tego koktajlu musiano dodać szczyptę jadu Cobry.


Terrorystyczna organizacja reprezentowana jest przez Baroness, kipiącą niemalże karykaturalnym seksapilem, co nie pozwala ani na chwilę zapomnieć, że oglądamy film na licencji producenta zabawek dla dorastających chłopców. Ale nie tylko to. Rozedrgane sceny akcji, gdzie kamera najczęściej trzęsie się, jakby była trzymana przez deliryka, są sterylnie czyste, bez kropli krwi i chrupania łamanych kości. Nie to, żeby ktoś się spodziewał taniej jatki, lecz bijatyki wydają się być aż nazbyt ugrzecznione przez brak zdecydowania i decyzje realizacyjne, które skutecznie maskują potencjalnie niemałe umiejętności obsady. "Snake Eyes: Geneza G.I. Joe" to, mimo wszystko, frenetyczne kino skupiające się na wyczynowości, przynajmniej w założeniu, i tym bardziej szkoda, że skrojono je podług formuły sprawdzonej i eksploatowanej latami przez Marvel Studios, z jej plusami i minusami. Szablon ten, choć precyzyjnie wycięty, jasno określa zakres atrakcji, na jakie może sobie pozwolić podgatunek quasi-superbohaterski. Naiwnością oczywiście byłoby się spodziewać po tym filmie przetarcia nowego szlaku dla kina akcji, ale nawet wykorzystywanie rozwiązań już dawno oklepanych nie zawsze wychodzi tu sensownie.

Scenariuszowi, pełnemu deklaratywnych kwestii wygłaszanych z ekranu (tak, ten Snake Eyes jest wygadany niczym polski kabareciarz), zdecydowanie ciąży jego licencyjna proweniencja i jest dlań jak kamień młyński uwieszony u szyi. Lecz mimo to "Snake Eyes: Geneza G.I. Joe" to bodaj najciekawsza jak do tej pory propozycja tego filmowego świata, ale nie świadczy to, niestety, o sile omawianego filmu, ale o słabości wcześniejszych odsłon. Jak to mówią: not great, not terrible.
1 10
Moja ocena:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones